poniedziałek, 9 stycznia 2012

Oblany test zimowycj butów, czyli pała z wykrzyknikiem dla Colloseum


Pewnie doskonale znacie to powiedzenie "wszystko co dobre szybko się kończy...". Ja miałam okazje przekonać się o tym właśnie w ostatnim czasie i mogę teraz dopisać do niego własne, bardzo życiowe zakończenie - "...a najgorsze jest życie złudzeniami". Chodzi bowiem o to jak zimowy deszcz zmył wszystkie moje złudzenia dotyczące szarych butów z Colloseum. Pisałam Wam o nich zaledwie kilka tygodni temu, a już muszę się przyznać do tego, że właściwie przestałam je testować. Oczywiście kupiłam je za własne pieniądze i dlatego ta lekcja jest dla mnie nauczką. Po długich rozmowach z innymi internautkami doszłam do wniosku, że faktycznie lepiej jest wydać większą sumę na coś solidnego (w tym przypadku chodzi mi oczywiście o buty marki Emu) niż zadowalać się jakąś tandetną imitacją z innej firmy tylko dlatego, że jest tańsza lub łatwiej dostępna na rynku. Właściwie zacznę moją opowieść od samego początku. Kilka tygodni temu wyjechałam na tydzień do innego miasta zabierając z domu jedynie dwie pary butów: tytułowe szaraki jak mam zamiar je od dzisiaj pospolicie nazywać i moje ulubione kalosze marki Tommy Hilfiger. Niestety ku mojemu roztrzepaniu tak się złożyło, że drugą parę butów zostawiłam w bagażniku samochodu, który znajdował się w podziemnym parkingu na samym końcu miasta, w którym byłam pierwszy raz i zupełnie nie chciałam szukać tego adresu na własną rękę, a mój mąż nie mógł mi ich w żaden sposób dostarczyć. Poza tym uznałam, że skoro jest śnieg to przecież wytrzymam te kilka dni ubierając się właściwie na szaro i dzięki temu wtopie się w tłum jako skromna turystka błądząca po mieście. A tak na marginesie to było po czym błądzić, bo mowa oczywiście o Genewie! Niestety rzeczywistość dość szybko sprowadziła mnie na ziemie, bo już na drugi dzień spadł pierwszy, solidny jak na obecną porę roku deszcz ze śniegiem. Po kilku długich godzinach obfitego padania śnieg rozpuścił się i została tylko wszechobecna plucha. A wraz z pluchą JA! A wraz ze mną moje szaraki. Całkowicie przemoczone oczywiście. W ciągu pierwszej godziny chodzenia w przemoczonych skarpetkach byłam wściekła. Uświadomiłam sobie wtedy, że przeżyłam to ostatnio bodajże w czasach szkolnych, gdy z zamiłowaniem wskakiwałam z przyjaciółką do każdej napotkanej kałuży. Tym razem było jednak inaczej. Zamiast skupić się na fotografowaniu pięknych miejsc, myślałam tylko o tym jak wielki dyskomfort sprawia mi moje "szajskie" obuwie. Nawet nie chcę tego dalej opisywać, bo jak możecie się domyślać musiałam tak przechodzić jeszcze kilka dni zanim wróciłam do domu, do kaloszy i do tego pechowego bagażnika, a czasami faktycznie zaczynało padać od początku, więc nie byłam zbyt usatysfakcjonowana z tego co sama kupiłam będąc jeszcze w Polsce. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że przynajmniej wyciągnęłam z tej przygody poważną nauczkę i już nigdy nie wyjadę nigdzie w nowych butach. Liczy się tylko to co dobre i sprawdzone!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz